czwartek, 27 marca 2014

O rzeczach względnie zajebistych

Wielu z zaglądających tu ludzisk z pewnością rozgryza teraz, jakie przesłanie niesie ze sobą ów genialny w swej tajemniczości tytuł. Szczerze powiedziawszy, to nie mam pojęcia. Ba, nie wiem nawet, o czym będzie ten post. Po prostu siedziałem sobie - wcale nie znudzony - na historii, sprawiając wrażenie pracowitego ucznia ( Taak, to moja główna zaleta. Nie, nie pracowitość. Robienie wrażenia. ) i nagle ten tytuł wpadł mi do łba. Nie roztrząsam, jakie nadprzyrodzone siły odpowiedzialne były za zaśmiecenie mojego i tak już - wedle kryteriów stawianych przez pewnych często wnerwiających ludzi sympatyzujących z różnorakimi zielonymi środowiskami - nadającego się do zutylizowania mózgu jeszcze jedną pozbawioną sensu myślą. Fakt faktem jednak, iż pod płaszczykiem teoretycznie skretyniałych słów ułożonych w jeszcze bardziej skretyniały ciąg dostrzegłem coś, co mogło je podciągnąć nawet do rangi tytułu właściwego największym filozoficznym dziełom. Mało tego! Po głębszej analizie doszedłem nawet do wniosku, że "sprawy względnie zajebiste" są istotną częścią życia każdego z nas! 
Weźmy na ten przykład szkołę. Dla jednych miejsce ucieczki przed depresyjną szarzyzną wolności, jaka roztacza się nad światem poza jej murami ( Z najnowszych podręczników do historii, ewentualnie religii bądź filozofii - mianem tym określa się współczesnych heretyków ), dla innych po prostu przymusowa konieczność, oczywisty atak na domagająca się dzikich imprez i jeszcze dzikszych zadym zbuntowaną nastoletnią młodość ( To ci z gatunku tych całkowicie normalnych. ). Jednakże, próbując jakoś przetrwać bezspornie arcytrudne i ciężkie dni naszej szkolnej egzystencji często nie zauważamy wokół siebie wielu rzeczy, które po dokładnym zastanowieniu uwydatniają się w zupełnie kształcie innym niż dotychczas. Przypuśćmy na ten przykład, iż jesteśmy sfrustrowaną antylogiczną jednostką, próbującą przegryźć się przez morderczy system edukacji matematycznej. Aby osiągnąć pełny sukces ( Czytaj: Prześlizgnąć się do następnej klasy bez sierpnia ), brakuje nam pięciu punktów. Wykazująca się niespotykanym wręcz aktem łaski belferka postanawia, iż uzyskać potrzebną liczbę będzie można jeszcze z pomocą dwóch kartkówek, każda za pięć punktów. No i sytuacja zdarzyła się taka, że z pierwszej dostaliśmy trzy punkty. Oznacza to, iż z drugiej będziemy musieli dostać dwa, a więc mniej niż połowę. Co znowu oznacza, iż jednak nie załatwiliśmy sprawy i będzie się jeszcze trzeba nieco pouczyć ( nie miałem pomysłu, jak obejść to "będzie" w tych dwóch zdaniach, tak po prawdzie ), ale mniej, niż gdybyśmy mieli pisać tylko jedną kartkówkę. Na taki stan rzeczy zazwyczaj reagujemy słowami: "Nie ma źle", "Jest dobrze" albo ( w skrajnie znerwicowanych przypadkach ) " Ku*wa, jest ok". Taka interpretacja jest zdecydowanie błędna. Mamy bowiem przed sobą klasyczny przykład "sytuacji względnie zajebistej"! Brakuje nam ledwo dwóch punktów do zdania, ale jednak będzie się trza trochę poduczyć, choć nie tak znów przesadnie dużo. Znaczy to, że jest względnie zajebiście. Zaczynacie powoli kminić etymologię zwrotu? To świetnie, ja też zaczynam.
Zdarzają się też sytuacje, w których nacisk na poszczególne słowa zwrotu rozchodzi się nierównomiernie. Mówiąc prościej: Tak jak w wypadku matmy w wyrażeniu "względnie zajebista" oba słowa są równie ważne i niezbędne, tak czasami zdarza się, iż "względnie" jest ważniejsze niż "zajebista" i na odwrót. W celu głębszej analizy zagadnienia posłużę się kolejnym przykładem. 
Wyobraźmy sobie parę młodych kochanków, którzy dowiadują się, iż będą mieli dziecko. Temat prosty do zobrazowania w umyśle, wszak wszyscy kochają kochających się ludzi, co potwierdza sukces wielu beznadziejnych romansideł ( nie tylko tych z kiosku ). No i powiedzmy, że kochankowie poważnie myślą o wspólnej przyszłości. Facet ma pracę - zarabia mniej więcej 3 tysiące złotych. Ona nie pracuje ( to wszystko ważne dane są, zresztą sami później zobaczycie ). Oboje mają mieszkanie, za które miesięcznie płacą łącznie pięćset złotych ( to, skąd je mają, to już ich sprawa. ). Tak więc teoretycznie spokojnie mogą sobie pozwolić na jedno dziecko. Wtedy sytuacja byłaby tylko zajebista ( idealna ), bo i dwójka kochających się ludzi jest, i owoc ich miłości, któremu można zapewnić w miarę godziwe utrzymanie. Co jednak, gdyby okazało się, iż dziewczyna ma urodzić pięcioraczki? Wtedy mamy do czynienia z przykładem sytuacji względnie zajebistej, gdzie słowo "względnie" jest dużo ważniejsze niż "zajebiste". Bo ogólnie rzecz biorąc sytuacja nadal jest zajebista, w końcu urodzą się im dzieci. Z drugiej jednak strony nie będzie ich za co porządnie utrzymać, a więc tylko względnie. I ta względność zajmuje tu wyższą pozycję z tego powodu, iż umysł rodziców chcących zapewnić swoim dzieciom godziwe warunki bytowania - po pierwszym napadzie zajebistości - skupi się właśnie na tej względności. Nadal nie kumacie? Prościej. Zajebistość wywołuje w rodzicach radość z narodzin dzieci, względność każe się nad tym wszystkim zastanowić i drżeć, z czego tę rodzinę utrzymać. Myślę więc, że ów strach dłużej i trwalej zapisze się w ich umysłach niż radość. Dostatecznie prosto? Kurde, nawet ja zrozumiałem, więc musi być prosto. 
Skoro mamy więc pokrótce przedstawione zagadnienie, chciałbym w tym momencie wspomnieć o jeszcze jednej ważnej kategorii społecznej, w której pojęcie "względnie zajebiste" zajmuje kluczowe stanowisko, by nie rzecz że nie urasta do poziomu ucieczki przed destrukcyjnością egzystencjalnych rozważań. Mianowicie skoro blog z założenia miał kręcić się wokół tematów związanych z szeroko pojętym metalem - wspomnę jeszcze o subkulturze metalowej. Otóż - co wyraźnie pokazuje zarówno historia, jak i codzienne doświadczenia - pojęcie "względnie zajebiste" jest nieraz całym życiem takiego zbuntowanego osobnika. Nie trzeba tu przytaczać żadnych rozbudowanych przykładów, metafor, ani używać zbędnych technik wpływających na przyciągnięcie potencjalnych czytelników ( a takowe są ), wystarczy kilka prostych obrazków z życia wziętych. Ubzdryngolony metal wraca właśnie z koncertu Slayera, rozwalając po drodze jakiś znak. Zgarnia go policja. Niby wysoka grzywna jest, ale można pochwalić się kolegom. Pochwała ważniejsza - sytuacja względnie zajebista. Inny przykład. Pogo na koncercie. Metal wpada nie na tę osobę co trzeba i dostaje w mordę. Niby ból jest, ale uczestniczyło się w zadymie. Zadyma ważniejsza - sytuacja względnie zajebista. Tego typu historii jest miliony...

Wychodzi więc na to, że sytuacje "względnie zajebiste" są jedną z ważniejszych części naszego życia, mimo iż często ich nie zauważamy. A to źle, naprawdę źle... Kurde, wy też macie wrażenie, że to wszystko zrobiło się jakieś bardzo filozoficzne? A może czas skończyć z tymi wyświechtanymi, przemielonymi na tysiąc sposób hasłami dekadenckimi, egzystencjalistycznymi, idealistycznymi, dualistycznymi, rozumowymi, stoickimi i jeden Jackowski wie jeszcze jakimi, a zacząć z hasłami "względnie zajebistymi"? Może nawet przyszła pora na nowy nurt w filozofii - "względniezajebistocjonizm"? A czemu by nie! Jako zdeklarowany ( jeszcze ) nastoletni buntownik uważam, iż trzeba temu skostniałemu starszemu pokoleniu pokazać nowe ścieżki rozwoju i wytyczyć nowe szlaki.

P.S. Tak po prawdzie, ta Doro to całkiem gorąca dziewczyna jest.


poniedziałek, 24 marca 2014

Szkolne problemy natury maturalnej

Długo żem coś się nie odzywał, nie? Ale jakbyście byli na moim miejscu, to jest sfrustrowanego, wpędzonego w depresję mizernymi wynikami wszelakich ( często dziwnych i niezrozumiałych ) egzaminów licealnych przed maturą ( Taa, przygotować nas mają. Wykończyć chyba! ), to też byście nie pisali. No ja wam mówię, większe z tą maturą świrowanie niż z połową wprowadzonych w Polsce podatków ( Wiem, mi też to porównanie wydaje się cokolwiek bezsensu, ale nie mam czasu błyskotliwie wpadać na inne ). Ja rozumiem, że chcą z nas zrobić ludzi, porządnie wyedukować, wychować i w ogóle stworzyć gotowych do życia w dorosłym, demokratycznym (tfu!) społeczeństwie obywateli. Nie sądzę jednak, aby matura z matematyka pisana jako ostatni sprawdzian może mi pomóc stać się takowym człowiekiem ( Dla tych, którzy nigdy nie zetknęli się z ewidentnym, bijącym po oczach i uszach geniuszem systemu oceniania w mojej szkole: Każdy trymestr < w ostatniej klasie semestr > przeliczany jest na 100 punktów. I tak np. ze wspomnianej matmy mamy dwa sprawdziany na 30 pkt, cztery kartkówki po 5 pkt < razem 20 >, odp. na 5, zadanie na 10 i... coś tam na jeszcze na 5, co w sumie daje 100. Tak wiem, chociaż z matmy ten system powinien być logiczny, a nie jest ), tym bardziej jeśli weźmiemy pod uwagę wyniki z ostatnie matury próbnej, które przyprawiły dyrektora jeśli nie o atak, to przynajmniej o porządne palpitacje serca. 
Wkurza również sam fakt, iż trzeba tę szkołę zdać. Niby tak wszystko jest ok, ale jak spojrzymy na całość sprawy, stajemy przed nie lada paradoksem. Otóż muszę zdać tę szkołę, aby móc napisać maturę. A teraz użyj swojego poetyckiego, metaforycznego zmysłu i przeczytaj: Najpierw muszę się nauczyć na to, co akurat jest z przedmiotu, żeby go zdać, a dopiero później mogę się zacząć uczyć na maturę. Mówią, że trza to wszystko pogodzić i zsyntetyzować ( bynajmniej nie chodzi tu o pojęcie z zakresu chemii ) oba toki wkuwania. Nie wzięli tylko pod uwagę, że maturę pisze się od początku podstawy programowej! Spójrzmy na ten przykład na historię. Jak ktoś mi powie, w jaki sposób uczyć się równocześnie ze starożytności i dwudziestego wieku, to jestem skłonny dać mu piwo. Że niby ja tę starożytność w małym palcu powinienem mieć? Ale przypomnieć sobie muszę, nie? O matmie nie wspominam, choć o tyle dobrze, że przez ostatnie dni przysiedliśmy do testów maturalnych, a nie nowych tematów. Szczerze wam więc powiem, że bardziej się obawiam, iż mnie do tej matury w ogóle nie dopuszczą niż tego, że jej nie zdam. Jak mnie dopuszczą, to będzie lajt, trzydzieści procent to pic na wodę przecież. Chyba. 
Wyobrażam sobie teraz pełne politowania ( albo nawet i niedowierzania ) wyrazy twarzy co poniektórych czytających to ludzi. Z pewnością oburza was lekkość, z jaką podchodzę do tego "egzaminu dojrzałości", z jaką ignorancją i wręcz obcesową arogancją ( brawo dla tych, którzy od razu wychwycili pleonazm ) odnoszę się do "jednego z najważniejszych testów mojego marnego życia". Cóż... Wystarczy, że mnie nie oburza, podobnie jak nie oburzała Steva Jobsa, Billa Gatesa czy Stephena Kinga ( to matka kazała mu iść do college'u, a on po prostu nie chciał jej zawieść ). Powiedzcie mi teraz: Skoro im żadne studia do osiągnięcia spektakularnego sukcesu nie były potrzebne, to czemu mają być potrzebne mi? Heh, i znowu te oburzone i prześmiewcze głosy... Że polska to kraj bez tego typu możliwości, że tu w ogóle pracę ciężko dostać, nie mówiąc już o osiągnięciu jakiegoś sukcesu. Powiedzcie to chociażby panu Zbigniewowi Hołdysowi, Andrzejowi Stasiukowi, Gunterowi Grassowi ( To zwykły kamieniarz! ) czy Stefanowi Banachowi ( Ten ostatni to w ogóle ciekawy przypadek. Nie ukończywszy studiów, za swoją pracę w dziedzinie matematyki otrzymał stopień doktora! ) .
Jednakże moim najulubieńszym z najulubieńszych przykładów jest jeden z najbardziej znanych wynalazców w historii, Thomas Alva Edison. Otóż w wieku siedmiu lat ( sic! ) usłyszał on od swojego nauczyciela, że jest tępym nieukiem który nigdy w życiu do niczego nie dojdzie i został z miejsca wywalony ze szkoły. A później wynalazł sobie te ( około ) 1000 gadżetów... I jak tu wierzyć w te wszystkie dyrdymały, które od lat wpajają nam nauczyciele? Ucz się, bo do niczego nie dojdziesz! Ależ dojdę, nauczyciele, dojdę, i to na sam koniec tęczy.
Podsumowując dzisiejsze - krótkie w zasadzie - rozważania, pozwólcie, że posłużę się znanym wszem i wobec numerem (nie)sławnej kapeli Farben Lehre, w którym to pada jakże trafny zwrot: "Nie matura, a chęć szczera, zrobi z ciebie oficera"



P.S. Freedom Call w końcu, do jasnej cholery, nagrali od początku do końca równy album, bez jakichś gównianych wtrętów typ "Rockin' Radio". Warto sprawdzić, w Czechach płyta zaszła wyżej niż One Direction i Katy Perry.