piątek, 17 stycznia 2014

Pomagajmy!

Nie żebym się skomercjalizował i szedł w "sprzedawczykowanie", niemniej jednak sporo osób chce się ostatnimi czasy na tym blogu wypromować albo załatwić jakieś sprawy. Z racji tego iż dobry ze mnie chłop, z chęcią przystępuję na tego typu propozycje, tym bardziej jeśli są one czegoś warte. Popatrzcie na przykład na tę sytuację.
Napisał do mnie sfrustrowany, zniesmaczony i najzwyczajniej w świecie załamany kumpel, którego od miesięcy marzeniem jest zobaczenie pewnej gwiazdy tzw. polskiego "hip-hopu", która to ostatnimi czasy stała się mocno słowiańska. Żeby być ścisłym, to jego wokalistki chyba. Co nie zmienia faktu, że apel człowieka jawił się jako skrajnie dramatyczny. Ileż emocji, pasji i potężnych ludzkich uczuć przelał chłopak w tę prośbę... Bo trzeba wam wiedzieć, że koleś jest w ostatnio w nieciekawej sytuacji i wygrana w konkursie mocno poprawiłaby jego byt życiowy. Dlatego też proszę was, nie pozostańcie obojętnie na ludzkie cierpienie...

Wchodzimy w link:

https://www.facebook.com/KlubFerre/posts/10200664754256290?comment_id=4852921&notif_t=like


I klikamy "Lubię to" pod komentarzem Paweł Płachetka. Pomagajmy ludziom! 


P.S. Nowy pościk wkrótce, myślę. 

:)

wtorek, 14 stycznia 2014

Wyczerpujący elaborat wyjaśniający.

Najsampierw zaznaczam, iż w żadnym zdaniu, słowie, literce ani nawet znaku interpunkcyjnym poniższego tekstu nie zawrę najmniejszej nawet krztyny sarkaźmiku. Wszystko napiszę teraz jak najbardziej poważnie... Żeby nie było. Znowu.

Ja naprawdę chcę już siedzieć cicho, oszczędzić sobie i innym cierpień, ale pewnych wydarzeń po prostu nie da się nie skomentować i przemilczeć. Dzisiejszy dzień dobitnie udowodnił, jak łatwo można jednym, dwoma słowami wpaść w spiralę nadinterpretacji, dopowiedzeń, własnych domysłów a w konsekwencji nawet i depresji. Tak, tak, dobrze czytacie. Depresji.

Wszyscy wiemy (kto zna, rzecz jasna), że Panna K (Cały czas miejcie na uwadze pierwsze trzy linijki tekstu) jest, jak to słusznie ktoś określił - "dziewczyną do rany przyłóż". Jej wszechobecna pozytywna energia, radość z możliwości przebywania na tym świecie i wręcz bijący po oczach blask uśmiechniętej twarzy nie jednemu człowiekowi poprawiły morale, przemieniając podkówkę w szczerzącego się banana. Słyszałem nawet, że koniec świata nie nastąpił, ponieważ Nostradamus w swoich przewidywaniach nie uwzględnił panny K. Koniec świata nastąpi, gdy Panna K przestanie zarażać wszystkich entuzjazmem i swoją horacjańską filozofią typu " Żyć w zgodzie z naturą, brać od świata tyle, ile potrzeba, osiągać, to co nam przynosi poczucie szczęścia i spełnienia oraz cieszyć się każdym dniem. ". No, z parę tysięcy lat ta planeta jeszcze przetrzyma. Jak nie więcej.  
Byłoby również swoistym nietaktem i najzwyklejszą ohydną hipokryzją odmówić pannie K urody, która jest z całą pewnością nieprzeciętna. Co prawda więcej odnajduję w niej rysów Bałkańskich niż typowo Słowiańskich, niemniej jednak godna jest wszelkiej uwagi zarówno ze strony rozmarzonych mężczyzn jak i zazdrosnych kobiet. Jeśli zajdzie taka potrzeba, to mogę i cały poemat o tym napisać, serio... Taką epopeję walnę, że Zosia z "Pana Tadeusza" to przy tym będzie świnka Piggy.
I w tym momencie niestety, ale trzeba zahaczyć o tematy poruszone we wcześniejszych postach. Żeby nie było, że próbuję na siłę przywracać sobie dobre imię, które w pewnych kręgach zostało oplute, sprzeniewierzone i zakopane w skrzyni naznaczonej znakiem odstraszającym mary nieczyste, co by kolejne pokolenia nie dowiedziały się, iż kiedykolwiek istniał taki wypierdek Pumby. Pewne kwestie trzeba po prostu wyjaśnić Z racji jednak tego, że jest ich od groma, postanowiłem ująć je w formie wywiadu z samym sobą. Jako rozjuszonych agresorów przedstawiłem Pytania Agresorów Rozjuszonych i Społecznie Rozwścieczonych ( W skrócie PARIS. Taki romantyczny skrócik wyszedł, no. Tylko nie wiem gdzie się "R" końcowe podziało, ale mniejsza.)

PARIS: Dlaczego ty to wszystko napisałeś? Nie mogłeś ku*wa siedzieć cicho?!

METALURG: Nie mogłem. Wolność słowa panuje, to po pierwsze. Żyjemy w kraju - przynajmniej tak nam się wydaje - demokratycznym, gdzie każdy powinien mieć prawo do wolności swobodnej wypowiedzi i wyrażania własnych myśli. Po drugie, po prostu nie wytrzymałem. Musiałem - mówiąc mową regionu - larma narobić, bo bezsens tego tematu poharatał moje nerwy doszczętnie.

PARIS: Ale to nie trzeba zaraz o tym ku*wa na forum publicznym pisać! Nawet nie zdajesz sobie sprawy, ilu ludzi mogłeś tym zranić! Poza tym są granice pomiędzy wolnością słowa a pier*oleniem skretyniałych idiotyzmów.

METALURG: Ależ trzeba pisać. Podstawową zasadą funkcjonowania zintegrowanego i wolnego społeczeństwa powinien być dialog międzyludzki. Każdemu przysługuje prawo do krytykowania, chwalenia, zjeżdżania, hołdowania, własnego interpretowania i tryliarda innych przymiotników, a jednostka nie może tych praw ograniczać. Nie chcemy przecież cofać się znowu w czarcie odmęty socjalizmu, nie? Zdawałem sobie sprawę z tego, iż moje wystąpienie może wywołać sporo kontrowersji i to nade mną w pierwszej kolejności zbiorą się wszystkie możliwe słowne przekleństwa tego świata. Gdybym jednak zważał na tego typu szczegóły, nigdy bym nawet nie pomyślał, żeby blog założyć. Od początku jego głównym założeniem była możliwość swobodnego komentowania zaistniałych na nim sporów, zdarzeń czy innych rzeczy. Skoro jednak inni mogą mnie krytykować używając w dodatku wulgaryzmów i obscenicznych obelg, czy mi nie przysługuje nawet prawo do użycia słów "sarkaźmik mały"? Bo z tego wynika, że spór toczy się praktycznie w całości o te dwa słowa. Co do granic... Nie wydaje mi się, aby określenie "granica" miało cokolwiek wspólnego z wolnością.

PARIS: No co za, ku*wa, idiota, on nic nie kuma... To ty zacząłeś tę wojnę, ty pierwszy użyłeś określenia "sarkaźmik mały"! Nawet nie masz pojęcia, jak bardzo zraniłeś tymi słowami Pannę K!

METALURG: Zacznijmy od tego, że żadnej wojny wywoływać nie zamierzałem. To, że sprawa odbiła się szerokim echem w tak wielu kręgach jest tylko i wyłącznie zasługą ludzi ją komentujących. To oni nakręcili machinę promującą, sprawiając, iż problem opuścił szkolne kręgi docierając do nierzadko najdalszych zakątków kraju. Fakt, nie miałem pojęcia jak bardzo ją zraniłem. Mało tego, byłem takim stanem rzeczy wręcz zszokowany. Zawsze przebojowa, pełna energii, powinna raczej zebrać jakąś powietrzną kompanię wojska polskiego czy coś i zrobić mi nalot na dom, aniżeli brać to wszystko tak do siebie i w tak poważny sposób. Tym bardziej, że nikt z grona jej znajomych/przyjaciół nie wziął tego na serio bo doskonale zdaje sobie sprawę, jak wartościową osobą jest panna K. Z resztą, spójrzcie teraz na mnie. Gdybym wszystkie te obraźliwe i negatywne komentarze wziął do siebie, powinienem teraz spisać testament ( Tak poza tematem; Nigdy nie zastanawiałem się jeszcze, komu przepiszę swój majątek. Ale to chyba normalne w wieku osiemnastu lat, nie? ), wziąć stryczek, wyjść na rynek i publicznie się powiesić, rzucając przy tym hasło typu "Marność nad marnościami i jeszcze większą marność poznałem, zostałem wyalienowany, wrzucony na dno społecznego marginesu, nie potrafiąc wygrzebać się z szamba wszechobecnej nagonki, więc odchodzę z godnością". Kurde, przecież ludzie mają próby samobójcze po jednym głupim komentarzu na facebooku, a co dopiero mówić o dziesiątkach czy nawet setkach? Czy ktoś z was o tym pomyślał? Czy chociaż przez sekundę liczył się ktoś z możliwością tak drastycznych konsekwencji? I jak tu nie wspominać o atawizmie? Osobiście nie znajdują w człowieku żadnych cech, które w jakikolwiek sposób odróżniały by go od zwierzęcia. Niemniej jednak ukorzę się publicznie i stwierdzę, że określenie "sarkaźmik mały" było ze wszech miar podłe i godzące w najczulsze punkty nie tylko panny K, ale i wszystkich wypowiadających się w tym temacie kobiet. Mało tego, winienem paść przed panną K na kolana z różą w zębach i z drżącymi rękoma wyseplenić coś, co chociaż w części będzie przypominać przeprosiny.

PARIS: A pomyślałeś o rodzicach? Masz pojęcie, jak oni również w tę studniówkę się zaangażowali?

METALURG: Nigdy nie twierdziłem, że rodzice nie angażują się w studniówkę. Zainteresowanych odsyłam do komentarza pani Kieraj pod postem "Czym jest studniówka?". To nie jest kolejna "obraza" i "płytkość myślenia", to po prostu kolejne wyrażanie własnego zdania. Jeszcze raz podkreślam, że wszyscy pragniemy żyć w wolnym kraju.

PARIS: A nauczyciele? Nie wpadłeś na to, że oni również mogą to przeczytać?

METALURG: No kto jak kto, ale nauczyciele powinni rozumieć, że są na tym świecie osoby nie zgadzające się z ogółem społeczeństwa w pewnych kwestiach. I - jak każdy - mają pełne prawo do wyrażania własnych myśli.

PARIS: Skoro tak ci się to wszystko nie podoba, czemu nie przyszedłeś we Wrześniu na zebranie w sprawie studniówki? Czemu twoich rodziców nie było?

METALURG: Co do rodziców, jeszcze raz odsyłam do komentarza pani Kieraj. Jeśli zaś chodzi o mnie, to śmiem wątpić, aby komukolwiek przypadły do gustu moje pomysły ( przynajmniej większości ). Wystarczy tylko spojrzeć na facebookowe komentarze. Inna sprawa, że ciężko było dojść do głosu.


No, to tyle w kwestii niewygodnych pytań. Jeśli któreś pominąłem, chętnie odpowiem.

Na sam koniec muszę powiedzieć, że zostałem mimo wszystko dzisiejszego dnia pozytywnie zaskoczony. Taka panna M przykładowo, nie odzywała się do mnie dwa i pół roku, a tu idzie korytarzem i wali: "Siema, frajerze". No, pierwszy krok na przełamanie lodów został poczyniony. Co prawda określenie "frajerze" może sugerować nie do końca pokojowe zamiary ( o czym za chwilę ), ale Rzymu też nie od razu zbudowano.
Kulminejszyn of te dej została jednak zdecydowanie długa przerwa podczas której to wszystkie dziewczęta przyszły do mnie i wygarnęły mi, jak wredną łajzą jestem, jaką szują, obszczymurem, kocopołem, padalcem i w ogóle niereformowalną zidiociałą jednostką nie nadająca się dożycia w jakimkolwiek społeczeństwie. Najlepiej jednak poszła po bandzie panna M. Chyba tylko jakaś nieznana, idealistyczna i poza bytowa siła powstrzymała ją od tego, aby posłać mnie do szpitala w stanie co najmniej krytycznym. A ta poezja! Przekleństwo w co drugim słowie, i to jeszcze każde możliwe znane i skatalogowane w słowniku języka polskiego oraz osobiście zatwierdzone przez profesora Miodka. Nie obrażam w tym momencie nikogo, niemniej jednak pragnę zauważyć że ja podczas swoich wypowiedzi trzymam podstawowe zasady kultury i nie rzucam obscenicznymi wulgaryzmami.

I - tak już na sam koniec - wystarczy słowo, Panno K. Napiszę taką książnicę, że Zośka odejdzie do lamusa a na scenę arcydzieł literatury polskiej wkroczy nowa, przebojowa, czarnowłosa postać, o której rolę w filmie za parę lat będą się biły wszystkie aktorki. I naprawdę nie ma w tym żadnego sarkazmu. Sorry, sis.

P.S Cała ta farsa utwierdza mnie w przekonaniu, że Joyce to jednak był geniusz. ko strasznie są te wypowiedzi przewidywalne. 


sobota, 11 stycznia 2014

Jak społeczny skandal wywołałem

Haa, jest dobrze. Wystarczył jeden krótki post ( ledwo czterdzieści minut rzucania wysublimowanie wyrafinowanym słownictwem )  i skandal społeczny jak się patrzy. Szczerze mówiąc nie spodziewałem się, że będzie inaczej. Myślałem tylko, że więcej ludzi z otoczenia mnie zrozumie... A tu jedynie pan Tomasz Suhs w komentarzu na facebooku wykazał się ponadprzeciętną inteligencją ( i tym razem nie ma w tym ani krzty sarkazmu ) i skminił, o co w tym wszystkim tak naprawdę chodziło... Tak jest, nonkonformistyczna postawa to absolutny must be. Co nie znaczy, że moje stanowisko w sprawie studniówki jest inne...
W jednej kwestii ludzie na fejsie mają rację. Powinienem przeprosić. Przeprosić za to, że oznaczyłem tylko pannę K ... Serio, trza było zahaczyć o zdecydowanie większą liczbę osób.
O wiele jednak bardziej niż przepraszać powinienem wszystkim fejsbukowiczom kochanym pogratulować chęci i niezłomności w ostrym zjeżdżaniu studniówkowego wpisu, a nade wszystko podziękować. Pewnie do teraz nie zdają sobie sprawy, jak mocno nakręcili swoimi burzliwymi publicznymi wystąpieniami spiralę promocyjną bloga. W ciągu kilku godzin liczba wyświetleń wzrosła nawet o kilkaset procent w porównaniu do "standardowego" wpisu, a do mnie napływają kolejne wiadomości z Mazur, znad Morza czy nawet zza granicy gratulujące niezłomnej postawy. Innymi słowy, wypociny towarzysza Metalurga opuściły ciasne ramy jego wąskohoryzontowego ( To nowe słowo. Przed chwilą je wymyśliłem. ) otoczenia i dotarły nawet do rodaków bytujących w innych państwach. Nic, tylko się cieszyć. Aha, i jeszcze jedna uwaga co do środowisk, które burzyły się, że obrażam ich godność jako metalowców ( jakby byli jeszcze tzw. true, to bym nie polemizował ). Wy naprawdę czegoś nie zauważyliście? Wystarczy wpisać w google frazę "dziennik młodego", a pojawia się ponad sześć milionów linków/pozycji. Dziennik Młodego Metalowca bryluje na pierwszym miejscu. To już nie jest tylko buntowniczy, antyspołeczny zapis wypocin smarkatego szczyla. To wyrobiona marka, o którą trzeba dbać i rozszerzać. Między innymi takimi studniówkami postami, które prowokują społeczeństwo do dialogu. 
Jeśli zaś chodzi o pozytywne komentarze z mojego otoczenia to otrzymałem je dokładnie od tych osób, od których się spodziewałem. I chwała im za to, że w obliczu rozjuszonego tabunu wybitnie uszczypliwych uwag pozostali przy swoim. Część co prawda zamilkła, ale to zrozumiałe. Ciężko jest iść pod prąd, na przekór wszystkim. Sam nie wiem, jakbym się zachował na ich miejscu.   
Z racji tego, iż głupio byłoby zaprzepaścić tak ogromną promocyjną szansę ( dzięki jeszcze raz, fejsbukowiczki kochaniuteńkie ), będę uderzał z postem wszędzie gdzie się da. Nawet do środowisk politycznych, jeśli którejś zechce się wypowiedzieć. I stanowiska, cholera, nie zmieniam. Studniówka jest przereklamowana. Spytajcie pani z angielskiego.

A tymczasem idę skończyć kolejne opowiadanie, wysłać je gdzieś, opublikować. Skoro coraz więcej ludzi o blogu słyszy, to i na moje opowiadania łaskawszym ( i chętniejszym ) wzrokiem patrzą. Tak to się kręci, fejsbukowiczki drogie.
    

piątek, 10 stycznia 2014

Czym jest studniówka?

To jest kompletna porażka społeczeństwa młodzieżowego. Brak obiektywnego spojrzenia na całość sprawy, uleganie pierwotnym instynktom lokującym nas w szponach atawizmu. No bo jak inaczej nazwać to, że ludzie ( głównie jak zawsze piękne i inteligentne dziewczyny < Sarkaźmik mały > " ) z mojej szkoły - większość przynajmniej - nie dość, że chce wynająć kamerzystę na studniówkę ( sic! ), to jeszcze pragnie zasilić kieszeń szanownego pana kwotą czterech i pół tysiąca złotych polskich netto. Ogarnia to wasz łeb, czy piszę za szybko?
Najsampierw trzeba zacząć, że to nie tylko u mnie, ale w całym kraju wali młodym ludziom na łeb w temacie studniówek. Ewidentna w tym wina rodziców, którzy propagują wystawność, szykowność i w ogóle ponadprzeciętną zajebistość. I te problemy zauważalne są już w samych początkach! Weźmy na ten przykład mój komers po szóstej klasie podstawówki. Byłem wtedy wesołym dwunastolatkiem, który jarał się esemesem z zapytaniem "chciałabym z tobą chodzić" od dziewczyny i którego sensem życia było kopanie piłki pod blokiem, a tu mi każą wyjeżdżać na zabawę do jakiejś wystawnej sali parę kilometrów od mojego miejsca zamieszkania. No idiotyzm, kompletny idiotyzm. A to, co się dzieje ze studniówkami, to już przechodzi ludzkie - by nie rzecz mojego ulubionego "kacze" - pojęcie. Kminicie, że na Narodowym w Warszawie zabukowanych jest już kilkanaście studniówek? Wszyscy chcą odtańczyć Poloneza na Narodowym lodowisku! Kuźwa, po co się liczyć z kosztami. 
Że niby na studniówce nie warto oszczędzać? Że niby jest jedną taką jedyną, niezapomnianą, wyrąbaną w kosmos imprezą? Panie, bujda na resorach. Czym niby różni się od przeciętnej osiemnastki, półmetku czy zakończenia studiów ( jeśli już mówimy o większych młodzieżowych okazjach )? To ja wam odpowiem: Niczym. Albo nie, jest jedna różnica: Na studniówkę wydasz w cholerę więcej kasy. Panie, to przecież niektóre wesela nie są tak wystawne!
W tym miejscu aż muszę pochwalić moją panią z angielskiego ( często lubię wymieniać z nią zdania ) która sama zauważyła komizm zaistniałej sytuacji i stwierdziła, że to wszystko jest po prostu śmieszne. Użyła - żeby być dokładnym - takich oto słów: "Studniówka jest przereklamowana". Brawo! Podejrzewam jednak, że będąc w naszym wieku też sądziła, że ta impreza musi być przepełniona najróżniejszymi dziwactwami, bo drugiej takiej nie będzie. Dopiero przeżycie party wyrobiło w niej trzeźwiejszy pogląd na sprawę... Mam nadzieję, że z ludźmi z mojej szkoły będzie podobnie.

Nie dziwi mnie wcale, że część osób nie zamierza nawet pojawić się na studniówce. Sam się nad tym zastanawiałem... Ale stwierdziłem, że mimo wszystko głupio byłoby się nie pojawić. Tym bardziej, że zaprosiłem już partnerkę i cokolwiek niestosownie wyglądałoby wycofanie się ze sprawy. Przemilczeć tego  jednak już nie mogłem... Oświadczam więc - kończąc przy okazji te krótkie rozważania - wszem i wobec: Nie zamierzam brać udziału w waszym chorym pędzie za studniówkowym przepychem, modą, "pokażmy że umiemy się bawić i bezsensownie wydajmy kupę forsy" i "to jest jedna taka jedyna impreza" i za Chiny Ludowe ( i Koreańską Republikę Ludowo - Demokratyczną też ) żadnego kamerzysty nie mam zamiaru sponsorować, a tym bardziej na niego zarabiać ( Bo trzeba wam wiedzieć, że oni chcą zorganizować kiermasz ciast żeby mieć z czego to wszystko opłacić. No czyste lewactwo. Właśnie przez takie myślenie mamy potem kryzysy gospodarcze na świecie. ) !

poniedziałek, 6 stycznia 2014

Kolejne szalone osiemnaście...

Wolny dzionek mamy, za oknem przyjemnie grzeje słońce a z komputerowych głośników dobiegają mnie dźwięki hard rockowych ( i rockowych ) klasyków, które postanowiłem sobie właśnie zapuścić ( w momencie, gdy piszę te słowa Axl Rose krzyczy w mikrofon słowa, które 3/4 żeńskiej populacji tego globu wypaczają na chwilę racjonalne postrzeganie otaczającego nas świata, a stawiają jedynie wizję gorącej randki z blondwłosym wokalistą - "Don't Cry" ). No kurde, nic tylko siedzieć i pisać... Dlatego też piszę.

Ze dwa dni temu jakoś zaliczyłem kolejną gorącą imprezę, których - jak to w życiu nastolatka - bywa sporo ( Chyba, że twoja matka jest taka jak ta w "Carrie" Kinga. Wtedy masz przesrane, a nie sporo. ). Z racji tego, iż był to kolejny balet z gatunku tych, które można podpiąć pod udane - a czytelnicy tegoż blog lubią karmić umysły udanymi baletami - walnę wam kilka słów na jego temat.

Impreza rozpoczęła się w okolicach dziewiętnastej. Sądziłem, że przybywając pięć minut przed zaplanowaną godziną popiszę się punktualnością ( rzadko u mnie spotykaną, szczerze powiedziawszy ) i będę jednym z pierwszych, tymczasem prawie połowa gości już się bawiła. Widać każda dodatkowa sekunda imprezy jest im bardzo cenna. Co w sumie nie dziwi... Dziwiło tylko - tak na chłopski rozum - czemu z początku wszyscy wegetowali na dworze, zamiast siedzieć w ciepłej i całkiem wysmakowanie przygotowanej sali. Chociaż drewniane stołki na dworze też źle nie wyglądały, jak - na moje oko - dwugwiazdkową restaurację ( czyli taki przyjemny standardzik ). W każdym razie przywitałem się na początek z obecnymi, wszak kultura takiej postawy wymaga. Oprócz znajomego jubilata, jego dziewczyny oraz wiecznie ekspresyjnego i przepełnionego czasami nie przez wszystkich rozumianym humorem kumpla reszta imprezujących person była mi obca. Ale na party, jak to na party, wychylasz parę kielonów i wszyscy są twoimi braćmi.
 Ogół biesiadników zebrał się gdzieś koło wpół do ósmej. Nawet nie zadawano zbędnych pytań, tylko od razy przystąpiono do pierwszego ( a zaraz potem drugiego i trzeciego ) głębszego. I znowu, tak jak to na każdej podobnej balandze bywa bawili się ludzie o lepszej lub gorszej umysłowej tolerancji napoi wysokoprocentowych ( Chciałem napisać "wysokobiałkowych" w pierwszy momencie. Już mi te co niektóre prozdrowotne kampanie żywieniowe bokiem wychodzą. ) Co wcale nie znaczy, że ludzie ze słabszym łbem są gorszymi kompanami do picia, wręcz przeciwnie. Weźmy na ten przykład dziewczynę jubilata. Ledwo przyszła, a już wyglądała jakby była ciuciubabką, którą kręcono przez czterdzieści minut i zaraz potem posadzono na krześle. Panowie Paranienormalni w razie jakiejś kontuzji Igora powinni do niej zadzwonić, bo Mariolkę Crejzolkę zagrałaby jak nikt, serio.
Gdyby tam były jeszcze tylko same spirytualia, ale nie. Część osób obecnych bawiła się w ciągnięcie pary wodnej z tytoniem - nigdy nie wiem jak to się nazywa - i wypuszczania z ust kłębów białego dymu. Wszystko jest ok, dopóki ktoś nie zaczyna wmawiać sobie, że da radę wypuszczać statki jak Gandalf w "Władcy Pierścieni". Na chęciach się rzecz jasna skończyło... Ale dziewczynie jubilata po paru próbach udało się zrobić mleko ( Z tego, co widziałem, "mleko" oznacza wypuszczenie dymu w chustę czy coś, tak żeby dym tam pozostał i sprawiał wrażenia mleka właśnie ). Strasznie była z tego dumna. W ogóle z tą panną to jest dopiero historia... Kurde, bawiła się jak nikt. Na przykład jednym z celów jej egzystencji na biesiadzie stało się docieknięcie, dlaczego mój kumpel obok jest łysy ( No, prawie, jakieś włosy se jeszcze zostawił. Ale nie przyszedł w bluzie z kapturem i nie słucha hip - hopu.) Nie jestem przekonany, czy usatysfakcjonowała ją odpowiedź "On jest łysy, bo ja mam długie włosy", w każdym razie na jakiś czas odwiodła od kolejnych podobnych zapytań. Co nie znaczy, że odwiodła od gadki w ogóle. A gdzie tam! Bardzo ciekawe rozmowy prowadziła chociażby z owym ekspresyjnym kolesiem ze specyficznym, ale w gruncie rzeczy często śmiesznym i nieco sowizdrzalskim humorem. Facet ma talent plastyczny, zamierza uderzać na ASP. Mówię wam, ludzie, nigdy go o to nie pytajcie, tym bardziej po pijaku. Koleś ma kompletnego fioła na tym punkcie - co mu się chwali - ale w kontekście obszernego wysłuchiwania jego artystycznych wywodów niekoniecznie. Choć, jedna laska na imprezie na jego gadkę poleciała. Zostawmy jednak parkę w spokoju, w końcu niektóre sprawy leżą w sferze prywatnej. Nie będę przecież pisał, że z początku jedynie się całowali a skończyli na imitacji końskiego ujeżdżania. Nie jestem świnią.
Dobra, ale ja tu tak tylko o tej dziewczynie jubilata i artyście... A co z pozostałymi członkami biesiady? A no, też się bawili. Jedni bardziej kulturalnie, inni mniej. Weźmy na ten przykład panów z Krakowa, Wrocławia, czy skąd oni tam byli. Wespół z paroma ludźmi z lokalnej miejscowości postanowili porobić parę napojowych miszmaszów, wlewając na przykład komuś ocet z colą, albo do pustej 2 litrowej butelki oranżady wlewając całą połówkę towarzysza Vladimira i zalewając tylko tyle, żeby się kolor pojawił. Niby standard, nic śmiesznego. Przecież i tak nikt nie jest na tyle głupi, żeby to wypić. Haha... Błąd. Wypił jeden chłopak. Udało mu się to tak zręcznie podstawić, że ni w ząb nie podejrzewał żadnego chytrego podstępu. Nie jestem pewien, ale chyba zaczął coś podejrzewać w momencie gdy postanowił pojechać do Rygi ( Znalazłem kiedyś w necie takie właśnie określenie na wymioty. Nie mam pojęcia, skąd się wzięło. ). Nie pozostało mu nic innego, jak tylko wrócić, powiedzieć "Ku*wa!" i bawić się dalej, a co.
W sumie zabawa mogłaby być nieco lepsza, gdyby ktoś pomyślał - jak to koleżanka z Krakowa określiła - o zarzuceniu "chamskiego popu". Disco Polo, mówiąc po młodzieżowemu. A tak z głośników waliły głównie rastamańskie kawałki ( Co, nawiasem mówiąc, przypadło do gustu jednemu kolesiowi, który poczuł się chyba jak na Jamajce w latach siedemdziesiątych ). Sytuację uratowała miła kelnerka, którą ładnie zagadaliśmy i która użyczyła nam zasobów swojej komórki ( Pozdrawiamy! ). Właśnie, nie można pominąć też roli gości nieproszonych, którzy wystarali się o bardziej taneczne dźwięki. Bowiem zaraz przy restauracji znajduje się bar, gdzie często egzystują ludzie o wspomnianym w part Second sylwestra statusie społecznym. Tym razem wbiła nam się na imprę grupka dwudziestoparolatków. Chłopaki mieli już mocno w czubie, co było widać szczególnie w postawie jednego z nich. Niemniej jednak też się chcieli zabawić... Kulturalnie wypalili z nami fajki na dworze ( Gdzie, nawiasem mówiąc, przeprowadziłem z Podwawelską koleżanką ciekawą rozmowę na temat palenia i rozstrzygnięcia kwestii, czy papierosy a te długopisy z parą wodną i tytoniem to podobne rzeczy. ), wypili po kielonie. Co prawda żaden z nich na parkiecie Johnem Travoltą nie był ( Mimo iż przecież mieliśmy Sobotę ), ale nikt też nie postulował wywalenia ich z imprezy, więc zostali.
Pominę w tym momencie kolejny opis kolejnych ekscesów przytaczanej gdzieś wyżej artystycznej parki i dziewczyny jubilata, bo centralnie mnie w budzie dopadną i będzie źle. A mogłaby być z tego jeszcze cała powieść... Albo cykl humorystycznych filmików na yt z wielomilionową oglądalnością.
Na koniec wspomnę jeszcze o tej podwawelskiej dziewczynie... (  Były dwie podwawelskie, psiapsióły takie ) Otóż okazało się, że też lubi metalu i rocka posłuchać, choć kompletnie nie wyglądała. A tu ziuuum, zapuszcza ci w głośnikach System of a Down i Three Days Grace. Choć w sumie nawet większości imprezowiczów muza przypadła do gustu.
Ach, i jeszcze jedno. Łysy kolesiu - jak to dziewczyna jubilata określiła - żal mi, że musiałeś wysłuchiwać całego burzliwego życiorysu jednego z tych dwudziestoparolatków. Ale zawsze to jakieś doświadczenie.

P.S.W tym miejscu miało być zdjęcie, ale nie wszyscy się zgodzili na jego publikację. Wolny kraj, mają prawo.


            
  

sobota, 4 stycznia 2014

Wywiad z Maciejem Krzywińskim!

Hej ho, chłopcy i dziewczęta! Dzisiaj mam dla was prawdziwą petardę, która bije na łeb wszystkie moje dotychczasowe "dokonania" w dziedzinie tekstów publicystycznych ( Hm, choć "publicystyczne" to chyba jednak za duże słowo... może lepiej zabrzmi: Wypocin, które próbują wyglądać profesjonalnie i wpisywać się w wyszukane gusta współczesnej masowej ludności. Taak, zdecydowanie. ). Udało mi się przeprowadzić - trzeci już na tym blogu - wywiad. Tym razem jednak z zupełnie innym człowiekiem, którego zasób słownictwa i wysublimowane pomysły zdają się być nieograniczone. Facet ów był dla mnie główną inspiracją ( należałoby rzec, że wręcz pierwotnym impulsem ), dzięki której postanowiłem bawić się w wymyślanie ekstrawaganckich opisów codziennych sytuacji, przeprowadzać wywiady i pisać o muzyce ( Tego ostatniego, mam nadzieję, z biegiem czasu będzie dużo więcej ). Jego nieszablonowy sposób prowadzenia deskrypcji tekstu oraz inteligentny ( a zarazem rozbrajająco śmieszny ) humor nieraz poprawiały mi nie całkiem udany dzień. Mowa tu o Macieju Krzywińskim, jednym z głównych tekściarzy ( Jak sami się przekonacie, w życiu nie powiedziałby o sobie per "dziennikarz" ) polskiego wydania miesięcznika "Metal Hammer", zapalonego miłośnika muzyki i swoistego maniaka Slayera. Uprzedzam jednak, że to nie są wypowiedzi dla zwykłych ludzi. Jeśli jednak jesteś nie-zwykłym człowiekiem, z pewnością będziesz leżał pod stołem ze śmiechu i pojmiesz, dlaczego akurat ten koleś przyczynił się do zorganizowania sobie przeze mnie takich, a nie innych zajęć pozalekcyjnych. Zapraszam do lektury!



Metalurg:Jak się czujesz, udzielając wywiadu takiemu małolatowi jak ja?
 
Maciej Krzywiński:Sobota jest, pogoda dopisuje, wczoraj pierwszy raz w życiu udało mi się zrobić kopytka… Jedyną rysą na obrazie cudownego dnia była obła baba, której członki zdawały się oplatać przestrzeń w promieniu przynajmniej siedmiu metrów. Spotkałem ją w kolejce u rzeźnika, gdzie pięciokrotnie dopytywała, czy aby rostbef naprawdę powinien być tak krwisty. Ale poza tym jest przepięknie, niezależnie od wieku interlokutora.
 

M:Wiem, że pochodzisz z Poznania. Jak oceniasz to miasto pod kątem studiowania? Wybacz że pytam. W maju matura i nie wiem jeszcze do końca, gdzie się wybrać.
 
MK:To, że uczęszczałem względnie regularnie na jakieś zajęcia, nie oznacza jeszcze, że studiowałem. Prawdę mówiąc, z perspektywy czasu żałuję, że nie spędziłem tych pięciu lat w innym mieście. Ale nie dlatego, że mam sprecyzowaną opinię o poziomie szkolnictwa wyższego w stolicy Wielkopolski, tylko dlatego, że studia to dobry pretekst do odmiany towarzysko-krajoznawczej, w ostatnich chwilach przed tym, jak głaz tak zwanej dorosłości zwali ci się na ciało i ducha. Przy okazji, polecam wykłady online faceta, który był promotorem mojej pracy magisterskiej: http://www.youtube.com/watch?v=HdhzqxnM0pA A studia? Jestem ostatnią osobą, której powinieneś pytać, bo wybrałem kierunek między innymi dlatego, że na uczelnię miałem bezpośrednie połączenie komunikacji miejskiej… Ostatecznie moja praca zawodowa nie ma wiele wspólnego z kierunkiem studiów, a wręcz leży na przeciwnym biegunie, ale to nie znaczy, że żałuję wyboru tego kierunku. Wręcz przeciwnie. Kulturoznawstwo to zajebisty kierunek, ale nie zawód.
 

M:No, a teraz przejdźmy do – mniej lub bardziej – konkretnych rzeczy. W tekście o Jeffie Hannemanie, który ukazał się łamach MH (6/2013), napisałeś, że twoją pierwszą w życiu recenzją albumu był opis „Diabolous in Musica” Slayer. Czy to właśnie wtedy pomyślałeś –  „Kurde, fajnie byłoby tak pisać o muzyce...” (no, może nie pomyślałeś akurat o słowie „fajnie”)?
 
MK:Trafiłeś w sedno – to był niestety opis płyty, a nie recenzja. To duża różnica. Ten tekst powstał na potrzeby zine’a, który miał być inicjatywą muzyków pewnego polskiego zespołu deathmetalowego, ale ostatecznie chyba nigdy się nie ukazał. Pamiętam, że słałem go jeszcze Pocztą Polską, a nie e-mailem, co mi uświadamia, jak zamierzchłe to dzieje. Ale nie załapałem się na legendarne w kręgach zinoróbców mydlenie znaczków, więc tak znów stary nie jestem.  O tym, że fajnie byłoby popisać o muzyce, musiałem pomyśleć nieco wcześniej, kiedy nałogowo czytywałem prasę muzyczną, której wybór wtedy był jeszcze całkiem spory.
 

M:Czy bycie dziennikarzem muzycznym może być ciężkie? Ten zawód zawsze kojarzył mi się z przedpremierową możliwością odsłuchania albumów, wojażami po najróżniejszych koncertach, rozmowami z muzycznymi idolami...
 
MK:Nie wiem, nie jestem dziennikarzem muzycznym, a tym bardziej nie traktuję hobbystycznej w zasadzie działalności jako zawodu. Ale przypuszczam, że jeśli dużo ważysz, to owszem, może być ciężkie. Pewnie powinieneś zapytać Wojciecha Manna. Wszystko, o czym wspominasz, jest integralną częścią, niewątpliwie przyjemną, tego hobby. Trzeba też jednak wiedzieć, że płyta przed premierą wcale nie jest fajniejsza niż po premierze, więc zwykle przedzierasz się przez oceany gówna, by natknąć się na jakąś perłę. A muzyczny idol czasem okazuje się burakiem o zasobie słów ograniczonym wieloletnią konsumpcją wódy lub, w najlepszym razie, wagin o przekroczonym terminie przydatności do spożycia. Ale nie, to nie czyni tego hobby ciężkim. Ciężko jest na kopalni.
 

M:W tym samym numerze, w którym napisałeś o Jeffie, stwierdziłeś także, że – cytuję – „Tylko, kurde, trzeba się było wziąć do jakiejś roboty”. Rozumiem więc, że egzystowanie na tym świecie jedynie jako metalowy dziennikarz kokosów nie przynosi? Cholera, zawalił mi się jeden z planów na życie. 

MK:Znakomicie, że zawalił się teraz, przed maturą, a nie za kilka lat. Wydaje mi się, że dziennikarstwo jako zawód od dłuższego czasu się krztusi – w sumie to wnioski zdecydowanie mądrzejszych ode mnie – a już dziedzina tak wąska, jak dziennikarstwo muzyczne, o wyborze zaledwie jednego gatunku jako specjalizacji nie wspominając, to domena fanatyków. Pożytecznych, napędzanych pasją i z reguły uroczych, ale zamkniętych w getcie. Co przecież nie znaczy, że nie należy pielęgnować swojego hobby. Mało znam aktywności nieabsorbujących narządów rodnych, które byłyby przyjemniejsze od obcowania z muzyką, pisania o niej, rozmawiania na jej temat.
 

M:Dużo dostajesz wiadomości od czytelników, którzy chcą podyskutować? Od fanek może jakichś też?
 
MK:Na pewno mniej niż The Beatles w okresie swojej największej chwały. Prawdę mówiąc, pewnie nawet mniej niż przeciętny czeski zespół gore-grind, choć ostatnio akurat zauważyłem wzrost aktywności. Dlaczego sugerujesz, że czytelniczka to od razu fanka? Fanki mieli Gene Simmons i jego język, ja dostawałem jedynie wiadomości od fanek Tarji Turunen, które chciały mi zakomunikować, że za mną nie przepadają, ewentualnie chcą mnie zajebać. A jedyną fankę w domu mam, na szczęście komunikujemy się drogą inną niż epistolarna.
 

M:Gdy napisałem do ciebie – kiedyś – pierwszy raz, stwierdziłeś, że nie warto się ograniczać jedynie do jednego gatunku (w tym wypadku metalu). Czego więc – poza metalem – lubisz słuchać na co dzień?
 
MK:Matko Boska, długo by można, więc powiem ci, czego poza metalem słuchałem w minionym tygodniu. Debiutu The Velvet Underground & Nico, „Berlin” Lou Reeda, „Vulcano” Sorry Boys, „Starless and Bible Black” King Crimson, „Dobranoc” Lecha Janerki, „It Takes a Nation of Millions to Hold Us Back” Public Enemy.
 

M:Osobiście ciekawią mnie kulisy rozpadu – w wielu kręgach posiadającego status co najmniej tak kultowy, jak Burzum w Norwegii (choć to chyba nieco odmienne rodzaje muzycznej sztuki) – Zespołu Przedostatniej Strony Metal Hammer. Z twoich błyskotliwych i pełnych pasji opisów początkowo wynikało, że drzwi do światowej kariery stoją przed wami otworem...
 
MK:Owszem, stały otworem. Szybko okazało się jednak, że to ten otwór, którym światowa kariera wydala końcowe produkty przemiany materii. A tak na serio, to znudziły mi się już te brednie. Powtarzałem się i zamulałem, więc postanowiłem zaoszczędzić cierpienia zarówno sobie jak i – przede wszystkim – czytelnikom. Ile można pieprzyć kocopoły? To znaczy, każde moje kolejne zdanie dowodzi, że długo można, ale to akurat inna historia. Z drugiej strony, mam to wszystko skatalogowane i przez moment korciło mnie nawet, by całość w tej czy innej formie opublikować. Może kiedyś… 
 

M:Na koniec chciałbym ci podziękować za to, że zgodziłeś się udzielić tego wywiadu. Dla mnie osobiście jest ogromnym zaszczytem pisać z człowiekiem, który nie wahał się przeprowadzić wywiadu na temat metalu z Tercetem Egzotycznym. Rzuć jeszcze parę słów do czytelników bloga, tak w swoim stylu, co by wiedzieli, z jak nietuzinkowym przedstawicielem publicystycznej sztuki mają do czynienia.
 
MK:Posłużę się cytatem: „bunkrów nie ma, ale też jest zajebiście”. Niestety nie mam czasu, by pokusić się o lepszą sentencję. Sam rozumiesz, te fanki same się nie zdobędą…

środa, 1 stycznia 2014

Wystrzałowo - Oskarżycielski Sylwester part Second

No, w końcu nadeszła pora na to, co misiaczki lubią najbardziej, że tak powiem. Kolejny rok walnął się do lamusa... Tak jak i sylwester. Myślę więc, że pierwszy post w nowym roku nie może być o niczym innym, jak o kolejnej zabójczej imprezie...

Mimo iż w porównaniu z zeszłym rokiem ( "Czamu ona je sebleczonoł?!" Ach, po prostu tekst mojego życia ) mniej padło w naszą stronę oskarżeń i nie zanotowano przypadków robienia z nieletnimi rzeczy których nieletnim w świetle prawa ( zarówno cywilnego jak i moralnego ) robić nie wolno, nie znaczy wcale że imprezowe balety były w jakiś sposób gorsze. Ba, może i nawet lepsze, w pewnych momentach. No, ale - jak zwykle - po kolei.
Impreza rozpoczęła się gdzieś koło dziewiątej. Na wstępie trzeba zaznaczyć, iż mieliśmy genialną wręcz miejscówkę: Schowana w gęstych zaroślach skanciapiała altana, znajdująca się na tyłach ogródka wujka jednego z imprezowiczów ( Wujek, notabene, nic o party nie wiedział. Na narty z rodzinką wyjechał. ). Tak że z idąc ulicy nijak nie dało się tego domku dostrzec, a i od potencjalnych wnerwionych sąsiadów też byliśmy dobrze odgrodzeni. Przerażała mnie jedynie z początku mnogość niebezpiecznych urządzeń na powietrzu, typu zardzewiała, rozpadająca się huśtawka czy oczko wodne. A bo to wiesz, co komu walnie do łba po pijaku? Na szczęście urządzenia nie przyczyniły się w żaden sposób do czyjegoś uszczerbku na zdrowiu...
Generalnie ( nie lubię używać tego słowa, no ale czasami trzeba ) było nas sześciu chłopa ( w innej niż zeszłoroczna konfiguracji ). I mieliśmy zdecydowanie za dużo alkoholu... No bo ja rozumiem sobie popić, rozwalić coś i nic nie pamiętać. Ale jak zobaczyłem ilość tych flaszek to aż mi we łbie na samą myśl zaszumiało ( I nie wliczam teraz szampana, który o 12 jest must be ). Wiedzieliście na przykład, że jest coś takiego jak arbuzówka? Kto to robi, ja się pytam?! Śliwowica, cytrynówka, orzechówka to jeszcze normalne - chyba - trunki, ale żeby wytwarzać arbuzowy alkohol? Kurde, za niedługo to już te smaki będą lecieć jak w tymbarku, czy innych koncernach i tylko patrzeć, kiedy w sklepie postawią kaktusówkę, granatówkę albo eukaliptusówkę. No ale nic, nie będziemy przecież picia marnować. 
Po wypiciu na początek jakichś trzech kolejek udaliśmy się po - żeby uniknąć kolejnych ocenzurowań - wyroby mogące kojarzyć się z nazwiskiem jednego z polskich bramkarzy, które po odpaleniu wprowadzają do człowieczego organizmu siwą substancję. Ja ich nie używam, żeby nie było. W życiu może dwa, trzy razy pociągnąłem, jakoś mi to nie podchodzi. Z resztą u nas też tylko symbolicznie - dwie osoby ledwo coś odpaliły. Taak, tylko że najpierw musieliśmy te wyroby dostać... 
Sklepy już były zamknięte, wskazówki mówiły, że jest gdzieś przed dziesiątą. Poszliśmy więc w sprawdzone miejsce, gdzie ów wyroby są droższe, ale miejsce to jest - prawie -  wiecznie otwarte. Tym razem mieliśmy kurna pecha... No nic, sprawdziliśmy kolejną knajpę. A, tam to była impreza. Grupka gorących imprezowiczów złożona z ludzi których status społeczny w rankingach naszego miasta oscyluje wokół " dzień dobry ci mogę powiedzieć, ale to nie znaczy że nie żywię do twojej żałosnej osoby pogardy" ( niektórzy to już z urodzenia za nazwisko nie mają lekko ) ostro brylowała na parkiecie. Chociaż nie, było też sporo osób o statusie wyższym niż u innych person. Co by jednak nie mówić, balet wspaniały. Jeden z tych od niższego statusu społecznego ( Ja tam nigdy do nich nic nie miałem, tak po prawdzie. To zawsze weseli ludzie są. ) miał nawet szykowny garniak na sobie i witał się ze mną jak ze starym przyjacielem. Miłe. Pożądany towar otrzymaliśmy i czym prędzej udaliśmy z powrotem do naszej kanciapy. Ach, nie, moment. Zdążyliśmy wstąpić jeszcze po pizzę. Dzięki błyskotliwemu poprowadzeniu rozmowy otrzymaliśmy nawet jedną gratis, ty. 
Po przyjściu do kanciapy znowu wychyliliśmy parę kolejek i... No, co niektórym zaczęło z leksza walić na łeb. Nie wiem, kto tam przyniósł tabakę - i to trzy paczki - ale fakt faktem, że nie był to pomysł z gatunku tych najlepszych. Tabaka niby nic. Chyba że wyskakujesz kozacko z tekstem " Dawaj to!" ( Jakie to typowe dla Polski ) i wysypujesz na talerz całą paczkę z przekonaniem, iż uda ci się wszystko na raz wciągnąć. Przyznaję, że nie zachowałem się jak przystało na przykładnego obywatela i zamiast odwodzić od szalonego pomysłu gorąco gościa dopingowałem. Nawet fajny filmik z tego powstał. Ale kurde, nie dał rady chłopak. Z czterech kresek wciągnął dwie i padł na kanapę z załzawionymi oczami. Niby fajnie, że ostatecznie nic mu się nie stało, ale niedosyt pozostał. Do dwunastej było już w miarę normalnie. Kolejne kolejki, potłuczona szklanka, chóralne zaśpiewy "O,o,o, o o,o,o,o" w rytm imprezowych hitów dudniących w głośnikach. Ale o dwunastej...
Cała bandą wyskoczyliśmy z kanciapy jak dziki z dziczy z normalnie. Pobiegliśmy prosto w stronę centrum miasteczka, gdzie odpaliliśmy całkiem pokaźną wyrzutnię rakiet i poskładaliśmy ludziom życzenia. Co tam poskładaliśmy... Naszła mnie myśl w tamtym momencie, że jednak wszyscy ludzie są moimi braćmi. To i też zrobiłem rundę po rynku i przytulałem każdego, kogo tylko spotkałem, składając mu życzenia. Kit, że połowy ludzi nie znałem. Gest się liczył! Spotkałem też rzecz jasna mnóstwo znajomych gęb. Jedna kumpela to mi nawet dobrotliwie pożyczyła, cytuję ( albo prawie cytuję ): "Żebyś nauczył się jeszcze lepiej grać na gitarze i nagrał płytę w końcu ". Phi! Przecież ja już dobrze gram, "Wlazł kotek na płotek" to tappingiem jadę ( dobra, może lekko się zapędziłem ). A, i jeszcze jedną ciekawą "kumpelę" spotkałem. Pamiętacie jeden z postów o letnim basenie, gdzie opisywałem pewne dziewczyny? No, to była jedn z nich, o ile się nie mylę. Nie wiem, czy wciąż żywi do mnie uraz po tamtym tekście czy też była mocno nachlana, fakt faktem że skomentowała moją osobę - bądź też rzuciła w mą stronę niekoniecznie miłe słowo. Nie odparłem, bo i po co. Choć może nawet nie wiedziała, że to ja? Nie wyglądała na taką, która wie co się w okół niej dzieje...
Chwilę później zeszliśmy z rynku i kontynuowaliśmy rajd po miasteczku. Kurde, w życiu nie wypiłem tylu bruderszaftów i innych.... szaftów. Co krok kogoś spotykałem, kto zawsze miał szampana i mówił "Pij!", nie chcąc usłyszeć z mych ust odmowy. Ach, no i jeszcze trza by wspomnieć o pewnej koleżance, co by się nie obraziła. Akurat przebywała na sylwka w tym mieście, to i zadzwoniła co słychać. Nie wiem, czy zabierze stąd dobre wspomnienia, zważywszy na to iż dostała potężną petardą pod nogi i musiała rozmawiać z moim nie do końca ogarniętym w tamtym momencie umysłem. Ale odprowadziłem ją szarmancko, pełna kulturka. 
Gdzieś przed pierwszą znaleźliśmy się znowu w naszej kanciapie, tym razem zasileni obecnością dwóch uroczych dziewcząt. Nie pamiętam do końca, kto je tam zaprosił i jak się tam znalazły ( chyba ktoś po prostu do nich napisał ), ale chciałbym temu komuś z tego miejsca serdecznie pogratulować świetnego pomysłu. Chociaż jedna z nich to była siostra obecnego z nami imprezowicza, więc to tak raczej rodzinnie przyszło, że tak powiem. Dziewczyny wypiły z nami niewielką ilość szampana ( kolejne mało pijące - plus dla nich ), zjadły pizzę ( której, kurna, trzy kartony jeszcze zostały! ) i ogólnie fajnie się pobawiły. Jedna z nich stwierdziła, że bardzo jej się podobał ubiegłoroczny post... Nie mogłem więc dziewczyny zawieść i dlatego tłukę teraz w tą klawiaturę, no. Niepokoił mnie tylko stan jednego kolesia. Odkąd wróciliśmy przed pierwszą do kanciapy nie odzywał się, tylko patrzył tępym wzrokiem przed siebie. Nikt nie wie, w którym momencie stracił się z imprezy ani jak tego dokonał. Gdy to sobie uświadomiliśmy, w pierwszym momencie przyszło nam nawet na myśl że leży w stawie. Ale na szczęście tam nie egzystował... Odezwał się rano. Stwierdził, że to najlepszy sylwester na jakim był. 
Koło trzeciej impreza zaczęła się zwijać... Odprowadziliśmy kulturalnie dziewczynki do domów, siebie też poodprowadzaliśmy nawzajem. Po drodze zaliczyliśmy jeszcze lekką wjebkę na jakieś party. I na koniec z jednym kumplem przeprowadziliśmy czterdziesto minutową rozmowę o wszystkich naszych życiowych miłościach... I szlag jasny trafiły dobry humorek. 
Pocieszyła mnie tylko późniejsza wypowiedź jednego z kumpli, tego od tabaki. Opowiadał, że jak wrócił po imprezie i walnął się na swoje łóżko, to zdawało mu się żeśmy poszli z wszystkimi za nim i przenieśli party do jego pokoju. Podobno nawet mnie tam widział, choć w tamtym momencie byłem na drugim końcu miasta. Kurde, zaczynam zazdrościć, że sam se nie pociągnąłem tej tabaki...